A jak to było po drodze?
Zimą tego roku ruszyły zapisy na
Rzeźnika. I skończyły się po… niespełna godzinie. To wielkie wydarzenie w kalendarzu startowym wielu ultrasów. I mnie udało się zapisać, a w związku z tym, że z Iwoną poznaliśmy się na setce w Krynicy, jakoś tak się złożyło że zdecydowaliśmy się razem pobiegać po Bieszczadach 🙂
Tylko, że…
we wtorek 28 maja od rana drapało mnie w gardle, suchoty jakieś. Coś mnie brało, do diaska!
Zaraz przed pracą pojechałem szybko do apteki i miła pani poleciła Tabcin. Drogie cholerstwo ale podobno działa. W pierwszy dzień miałem brać trzy razy po dwie tablety, na drugi dzień po jednej i miało zadziałać. Tylko podobno tak kopią, że lepiej po nich nie jeździć samochodem. Faktycznie, wracając rowerem z pracy jechałem jak na maszynie z pełną amortyzacją, kończyny jak z waty, nawet głowa lekko obluzowana.
Wieczorem trzęsiawka, telepało jak na jakimś speedzie. Do tabletek dorzuciłem cebulę i czosnek. W nocy musiałem zmienić komnatę w pałacu, bo łóżko nie nadawało się do dalszego używania. Mokro jakby dziura w dachu. Kie licho?
Środa
Nie było źle, ale po pracy zupełnie nie miałem chęci do czegokolwiek. Kosiarka do trawy patrzyła na mnie pytającym wzrokiem. Tym razem musiałem jej odmówić.
Wieczorem miałem podjechać na spotkanie „Wyindywidualizowanych” z „Night Runnersami” do knajpki, przy okazji braterskiego spotkania po rawickich sztafetach 🙂 Dodatkowo Gazelka miała mi pożyczyć swojego Garmina, bo mój wytrzymuje na baterii jakieś 4-5h, a to trochę za mało żeby zarejestrować trasę całego Rzeźniola 🙂 Pojechałem na spotkanie, ale nie siedziałem za długo, niecałe pół godziny.
W łóżku znowu trzęsło. Żona kolegi poleciła, bym zrobił sobie miksturę. Składniki widać na zdjęciu obok… nie było to niebo w gębie, ale miało zadziałać a nie smakować. O 3:30 miała być pobudka, ale co chwile budziłem się w nocy z powodu „dziurawego dachu”. Co rusz czułem jak płynąca strużka potu kapie mi ze skroni na nos, i dalej na rękę na której spałem. Gdyby nie fakt, że Rzeźnika biegnie się w parze, zapewne nie zdecydowałbym się w ogóle na wyjazd. A jeśli nawet, to nie żeby startować. I na pewno później bym żałował tej decyzji. Jak zatem wytłumaczyć fakt, że w takim stanie decyduję się jednak na start w ultramaratonie górskim? I go kończę? I w całkiem dobrym czasie? Wszystko siedzi w głowie.
Czwartek
Wesoły samochód z Pyrlandii dojechał do „Rzeźnikowa” czyli do Cisnej w 8,5 godziny. Jechaliśmy przez Kórnik, Rawicz, Wrocław i fruuu! autostradą aż do Tarnowa. Stamtąd 2,5h po lokalnych drogach i przy zaliczonych 4 postojach dojechaliśmy szczęśliwie na miejsce. Tam już czułem atmosferę imprezy, i cieszyłem się, że pomimo niemocy znalazłem się w tym miejscu. Po kilku chwilach pojawiła się moja rzeźnikowa partnerka Iwona. Nie miała wesołych wieści… jej kolano wymagało interwencji specjalisty od gustownych, różowych plastrów.
Tak więc nam obojgu przyszło się zmierzyć nie tylko z trasą…
Na szczęście nie było większego kłopotu ze znalezieniem noclegu. Znajoma z wesołego samochodu miała rezerwację w Bacówce PTTK
Pod Honem, gdzie znaleźliśmy wolny kawałek podłogi. Przy okazji polecam! Tym bardziej, że między budynkami bacówki przechodzi szlak trasy Biegu Rzeźnika 🙂
Jeszcze tylko wieczorem musiałem ustawić się w kolejce do badania które robił Instytut Kardiologii w Łodzi (mam nadzieję że dostanę kiedyś te wyniki). Trwało to jakieś półtorej godziny. Czułem się mało komfortowo, bo byłem osłabiony całym dniem, znowu czułem że powinienem się położyć a tu trzeba stać w kolejce i czekać… Jak już się ściemniało doszedłem do schroniska, jeszcze tylko pakowanie plecaczka biegowego, szykowanie ciuchów, żeby w nocy już nie robić hałasu i coś na ząb i siup! do śpiwora.
Nad ranem obudziły mnie dwie rzeczy: szum deszczu za otwartym oknem i mokry śpiwór… od środka 😉 No tak, gorączka nie odpuszczała, organizm się bronił.
Szybko wyskoczyłem, przebrałem się w suche ciuchy startowe, znowu coś na ząb i polecieliśmy z Iwoną do centrum Cisnej gdzie stały już podstawione autokary które miały nas zawieźć do Komańczy na start.
Z jednej strony czułem powagę biegu, ale z drugiej moje ciało było na „nie”. Kończyny jak z waty, otępienie. Jeszcze drogę na start próbowałem wykorzystać na drzemkę żeby trochę dojść do siebie.
Kiedy dojechaliśmy do Komańczy akurat przestało padać i nawet zrobiło się ciepło. Tutaj już poczułem atmosferę święta biegania ultra. Kilkaset par rozgrzewało się w rytmie dudniących bębnów. Bo Rzeźnik ma swoją specyfikę. Oprócz klimatu, na Rzeźniku trzeba biec w parze. Co co za tym idzie, należy współpracować. Odległość między partnerami na całej trasie nie może być większa niż 100 metrów. U nas było idealnie. No, prawie, ponieważ było trochę tak jak w samochodzie, partnerka robiła za silnik i kierownicę a ja za bagażnik i karoserię, ewentualnie wycieraczki 🙂
Gdy ruszyliśmy, od razu włączyliśmy ten właściwy bieg. Trochę się na początku wystraszyłem tempa w okolicy 5 min/km, ale teren sprzyjał ku temu, by pognać do przodu i zapewnić sobie więcej luzu kiedy wbiegniemy na wąski szlak w lesie. Pierwszą piątkę zrobiliśmy w około 25 minut, w tym czasie zdążyłem się już rozgrzać i nabrać ochoty na bieg. Po kilkunastu kilometrach zrobiło się najpierw szaro i w pewnym momencie mogłem już wyłączyć czołówkę. Na trasie były w sumie dwa przepaki i cztery bufety. Każda z par ma do dyspozycji duże worki w które może załadować potrzebne rzeczy, i do tych worków można załadować to, co się już nie przyda. W sumie śmiesznie wyszło, bo na pierwszym przepaku miałem zostawić zbędną czołówkę, ale… zapomniałem… Dobiegłem z nią do mety, bywa 😉
Pierwszy przepak w Cisnej. Czułem się dobrze, był rześki poranek. Przebiegliśmy jakieś 32-33 kilometry. Wrzawa kiedy wbiegaliśmy w strefę bufetu była ogromna. Krzyczano o Iwonie „druga kobieta!”. Miło 🙂 Tutaj wszystko na szybkich obrotach żeby nie tracić czasu. Zabrałem kijki i w drogę. Przez mostek kolejowy, w dół do strumienia.
Ale co to?
Iwona wydała jakiś bliżej nieokreślony dźwięk. Podbiegam do niej, a ta stoi uśmiechnięta z puszką piwa w ręce 🙂 Ktoś przed nami otworzył upił trochę i zostawił w strumieniu żeby się chłodziło 🙂 Ja nie chciałem, wolałem nie ryzykować połączenia gorączki z alkiem. W ogóle mam szybką przyswajalność procentów i łatwo mnie łapie ten szum. Co ma swoje dobre strony w postaci $ w kieszeni 😉
Zostawiliśmy puszkę następnym zawodnikom i w drogę, teraz ostro i stromo w górę po błotnistych, gliniastych zboczach. Po deszczach które nawiedziły Bieszczady w ostatnich dniach, teren był wilgotny, sporo błota i śliskiej gliny. Na szczęście biegłem w Salomonach w wersji na błoto. Bieżnik w tych butach spisał się wyśmienicie. Ani razu się nie poślizgnąłem i nie było żadnej gleby 🙂
Podobnie jak Iwona, która świetnie biega po górach i dla niej to był trzeci start w Rzeźniku. Tylko, że dwa razy miała kłopoty z partnerami, i pomimo wielkich ambicji, dwa razy nie miała szczęścia. Ja byłem tym trzecim… I wiedziałem o tym, i to mogło być dodatkowym obciążeniem. Czyżby? 😉
Trzeci etap, najdłuższy bez bufetów po drodze. Do tej pory jeszcze miałem jakieś zapasy sił, ale im wyżej tym trudniej mi się oddychało. Wychodziło szydło z worka. Coraz częściej Iwona zwalniała i pytała czy jest okej. Coraz częściej musiałem wyciągać krok na w miarę płaskich odcinkach i zbiegach, żeby ją utrzymać. Momentami biegliśmy bardzo szybko jak na górskie ultra, przez co mijaliśmy po drodze ekipy i to mi trochę pomagało. Lubię rywalizację, a w stanie w jakim byłem, potrzebowałem jakichś bodźców…
C.D.N.
Najnowsze komentarze