Baran Trail Race 2021 – 60km

fot. Paweł Motyka

W 2018 fotografowałem na tej imprezie i tak mi się spodobała, że chciałem w niej pobiec. Jednak w kolejnych dwóch latach forma nie pozwalała na takie szaleństwa. Dopiero w tym roku udało się podopinać transport i opiekę nad dzieciakami. Po Grani Tatr nie byłem jednak dostatecznie wybiegany, 2-4 rozbiegania w tygodniu to jednak za mało żeby wrócić z formą z zimy.

W zasadzie dopiero jakieś dwa tygodnie przed startem okazało się, że jednak pobiegnę. Miły był fakt, że wystartuję z Kają na tym samym dystansie i początek na pewno ruszymy razem, a później co będzie to będzie.

Tak też się stało, pierwsze kilometry to bieg ciągle w górę na Glinne. Kaja dzielnie dotrzymywała kroku a może to ja dzielnie nadawałem tempo, w każdym razie miałem przed sobą bodaj pięciu biegaczy. Pogoda nie była zbyt miła, od startu padało, przez co na kamieniach było ślisko. Startowaliśmy o 5:00 rano więc początek w ciemnościach był dość czujny. Miało to dla mnie znaczenie, bo od Baraniej Góry było ładnych kilka kilometrów w dół a ja po kontuzji z pachwiną nadal nie jestem w stanie szybko zbiegać. Jakoś kawałek za Baranią mimo dużego zachmurzenia już się rozwidniło i schowałem czołówkę do plecaka.

Prawa noga ciągle była tą dostawną, asekurującą, więc nie mogłem się rozpędzić za bardzo. Widać to po międzyczasach na Stravie na odcinkach downhilllowych. Na bufecie w Fajkówce na 17. kilometrze złapałem dwóch biegaczy, nie zatrzymałem się tam nawet i poleciałęm dalej. Wiedziałem, że teraz jestem chyba 4. lub 3. ale to dopiero przecież początek biegu. Jednak trochę mnie to zmotywowało i w miejscach gdzie bym biegł asekuracyjnie, starałem się dociskać bardziej. Nie obeszło się bez zawahań na końcówce pierwszej pętli, bo zegarek pokazywał asfalt w dół a tu nagle wyskoczyły mi oznaczenia ostro w lewo w górę.

Zaraz na początku drugiej pętli skręciłem za oznaczeniami a zegarek znowu mi krzyczy że nie tędy droga. Wbiegłem jakieś 300 metrów do góry i zwątpiłem czy na pewno dobrze biegnę, bo nie widziałem kolejnych oznaczeń. Wyjąłem telefon żeby sprawdzić czy tu gdzieś jest droga w kierunku czerwonego szlaku, patrzę chwilę a z dołu podbiega Paweł Dybek który też nie wiedział za bardzo którędy biec.
Do tego pojawiło się jeszcze trzech zawodników których minąłem wcześniej. No i cała przewaga poszła się… Dwóch pobiegło pod górkę, Paweł z innym chłopakiem pobiegli prosto szosą a ja stoję i nie wiem którędy. Jak się już na mecie okazało, Paweł pobiegł tę pętlę w odwrotnym kierunku. Ja człapałem też szosą ale dobrze skręciłem w lewo do lasu i nie zrobiłem tego błędu. Jak później policzyłem na spokojnie w domu, nadłożyłem 300 metrów i straciłem jakieś 2 minuty z hakiem po tym zamieszaniu.

Czarny to mój ślad a czerwony to ten którym powinienem biec

Okazało się, że nie tylko ja tak pobiegłem, ten wariant „wybrało” więcej startujących, w tym jedna zawodniczka p. Oli Orkwiszewska która rok temu biegła tę trasę tak jak trzeba 😉

W każdym razie od tego momentu biegłem już sam. Napotkanego turystę zapytałem ile osób już biegło a ten powiedział że jedna. To mnie zmotywowało i na kolejnym bufecie już nie traciłem zbyt wiele czasu, tylko napełnienie dwóch flasków, banany w rękę i naprzód. Na całej drugiej pętli podbiegałem ile się dało, tylko w dwóch miejscach na luźnych stromych kamieniach musiałem kawałek iść, w sumie wyszło tego jakieś 300-400 metrów. Reszta trasy biegowa. Podbieg na Rysiankę już pamiętałem, wiedziałem, że stamtąd już do mety jest ciągle w dół poza jedną hopką za halą Boracza.
Na bufecie na hali Lipowskiej gdzie dawali ciepłe zupki spotkałem zawodnika który biegł przede mną. Okazało się, że on był drugi a ja trzeci w tym miejscu. Zabrałem więc tylko w rękę jakiegoś banana i dziękując za zupkę poleciałem dalej, napomknąwszy jedynie, że spieszy mi się do dzieci bo za nimi tęsknię 🙂
Od tego momentu już się nie odwracałem tylko cisnąłem ile mogłem, podbudowany że jestem w czubie biegu. Nie dawało mi tylko spokoju, gdzie jest Paweł Dybek. Do Węgierskiej Górki wbiegłem jak na skrzydłach. Jeszcze tylko niewygodne przeciskanie się pod drogą tunelem i dzida do mety.

Z tą metą to w ogóle jakieś jaja. Niestety organizator niezbyt garnie się do tego, żeby umieszczać poprawne pliki .gpx na swojej stronie. Oznaczenia trasy w terenie a track trasy to dwa różne światy. Z tego tez powodu niektórzy zawodnicy wbiegali na metę od d… strony biegnąc końcówkę inaczej – tak jak w poprzednich latach – bo organizator nie omieszkał zaktualizować plików na stronie.

Z tego też powodu na mecie wpadłem na Pawła Dybka który… pobiegł drugą pętlę przez Rysiankę odwrotnie. Przez to zrobiło się zamieszanie, no bo jak – uznawać jego bieg czy nie. Dowiedziałem się, że przy uznaniu wyniku Pawła byłbym trzeci, ale nie miałem nic przeciwko, wszak przebiegł całą trasę tylko podbiegi zbiegał a zbiegi… no wiadomo. Potem nastąpiła znów zmiana decyzji i jednak Paweł wycofał się gentelmeńsko i zaliczył DSQ. Przez to wskoczyłem na 2. miejsce za Bartoszem Misiakiem, którego tego dnia widziałem tylko na starcie. Na mecie i dekoracji już go nie było, bo miał ślub do zaliczenia. Tym samym zaliczyłem jeden z lepszych biegów górskich pod względem wyniku do tej pory.
Organizacyjnie już przemilczę.
Dodam tylko, że szanowny organizator nadal nie aktualizował wyników na swojej stronie mimo kilkukrotnego zwracania na ten fakt uwagi.
Dość utyskiwania, Kaja pobiegła bardzo dobrze wygrywając wśród kobiet, tak więc mieliśmy przyjemność razem stania na podium i mogliśmy rodzinnie uczestniczyć w dekoracji 🙂

Link do Stravy: https://www.strava.com/activities/5981749717/overview

Wyniki: https://bgtimesport.pl/online/open/zaw_id/497/bieg/BTR60km

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.