Maraton na orientację Szaga 2012

Dzisiaj będzie tabelkowo, bo tak mi najłatwiej opisać trasę maratonu na orientację Szaga 2012 organizowanego przez KS Hades z Poznania 🙂
W sumie nie wliczając próby na trasie mieszanej Harpagana w ubiegłym dziesięcioleciu, był to mój pierwszy rajd na 50 km.  Po cichu miałem nadzieję że ukończę trasę poniżej 5 godzin, ale gdy dowiedziałem się, że będzie jakaś przeprawa przez rzekę to przestałem wierzyć w powodzenie na tej trasie 🙂
No dobra, w każdym razie postanowiłem przebiec trasę samotnie, bez niczyjej pomocy 🙂

 

Start honorowy był na placu miejskim w Trzcielu, a po jakichś 1500 metrach miał nastąpić start ostry.
No to ruszyliśmy, ja z tyłu, bo co się będę spieszył na początku, przecież dobiegniemy gdzieś wszyscy razem i dopiero wtedy ruszymy ostro 🙂
I tu zonk, bo gdy znaleźliśmy się już w miejscu oznaczonym trójkącikiem, nie zobaczyłem masy ludzi tylko pojedyncze osoby raczej ze środka stawki. No i tu pierwsza wtopa, bo chcąc podgonić nieco stracone metry, ruszyłem za szybko i przebiegłem obok ściechy w którą miałem skręcić. Po kilkuset metrach zauważyłem swój błąd, ale już nie było sensu zmieniać wariantu.  Co ciekawe zauważyłem, że kilka osób biegło za mną, ale chyba nie do końca świadomi tego, że to nie był dobry wariant 🙂
 Na dwójkę nie było filozofii, jedynie rowerzyści którzy mieli ten sam przelot mogli wybierać między jazdą drogą po lekkim łuku, albo po starym nasypie na którym kiedyś były tory kolejowe. Niestety po drodze na nasypie spotkałem kilka osób które pchały rowery… Tuż przed punktem usłyszałem jak biegnie ktoś za mną dość szybkim tempem, był to późniejszy zwycięzca: Mariusz Plesiński.
 Zaraz po podbiciu punktu ruszyłem z góry upatrzonym wariantem. Miało być drogą na północ – prawą stroną pola, ale pomroczność jakaś nastąpiła, bo przeoczyłem pierwsze rozwidlenie, i nie skręciłem na drugim-myśląc że to to pierwsze 🙂 Po chwili zauważyłem błąd, i poleciałem na krechę w kierunku drogi na Leśny Folwark. O dziwo Mariusz cały czas biegł za mną, ale tuż przed Folwarkiem wyprzedził mnie i pognał do przodu. Po chwili już go nie widziałem 🙂 Na punkt wszedłem idealnie, szkoda tylko tej pierwszej części przebiegu…
 Kiedy byłem już blisko trójki, spostrzegłem między drzewami że od punktu odbiegają Marek Galla i Władek Sielicki. Stwierdziłem, że po takich błędach na początku to i tak cud że ich doszedłem 🙂 Po odbiciu punktu pognałem tą samą drogą co oni, ale na krzyżówce lekko się zawahałem. Oni wybrali wariant na wprost, a mi się nie uśmiechało ciąć przez bagna 🙂 Wolałem pewny i szybki obieg. Wyszło okej, chociaż straciłem minutę w Jabłonce Starej, gdzie zatrzymałem się w sklepie na małe zakupy 🙂 Ludzie przy kasie byli na tyle uprzejmi, że wpuścili mnie bez kolejki 🙂 Po chwili cięższy o pół litra wody pognałem na punkt.
 Na piątkę w sumie bez historii, poza kempingiem nad jeziorem i pompą w lesie 🙂  
 Na szóstkę niepotrzebnie poleciałem przez las, ale to chyba z racji wieku. Na starość ręce mi się trzęsą jak silikony w biuście Dody, więc nie zauważyłem ścieżki pod kreską na mapie. Górkę atakowałem trawersem prawie jak na Szrenicy – taka stromizna! 😉 Na szczycie spotkałem Piotra Karolczaka z którym chwilę rozglądaliśmy się za punktem, po czym okazało się, że nie było lampionu tylko sam perforator 🙂 Tu już poważnie chciało mi się pić a wody brak…
 Siódemka to w skrócie z… rypany wariant. Zamiast biec prawą stroną jeziorka, to wybrałem oczywiście obieg dłuższy, bo po co sobie ułatwiać życie. Ściechy w tym rejonie średnio grały, mózg domagał się napełnienia wyschniętej już butelki ale na punkcie znowu spotkałem Mariusza i Bogdana Rycerskiego. Ponieważ nie było perforatora, to należało jakoś udowodnić zaliczenie więc zrobiłem fotę moim przedpotopowym telefonem 🙂
 Z siódemki wybiegłem starając się wrócić po śladach do głównej drogi, ale wyszło nieco inaczej, niekoniecznie gorzej 🙂 Tuż przed Borowym Młynem dogonił mnie Mariusz. Po kilkuset metrach, kawałek za rozwidleniem dróg asfaltowych nagle wyrosło jakieś ogrodzenie którego nie dopatrzyłem się na mapie 🙂 No cóż, trzeba próbować bokiem, przez chaszcze, ale jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z prawej strony zauważyłem SKLEPIK! 🙂 Mariusz poleciał do przodu a ja znowu na zakupy :)Tym razem zostawiłem 2 złote na butelkę 1,5 litra którą w połowie osuszyłem podczas przedzierania się przez krzaki do głównej szosy. Widać to po czerwonych i żółtych kolorkach w połowie przebiegu. Nad jeziorem Stobno przebiegałem przez kemping. Ani żywej duszy 🙂 W okolicach punktu też zero ruchu, tak jak lubię 🙂  
 No i sławetny już przebieg na dziewiątkę 🙂
Kluczem była przeprawa przez Obrę. Wariant obiegowy przez najbliższy most to nadwyżka około 3,5-4 km, więc strata jakieś 20 minut, a to już sporo.
Strategia na przeprawę miała być taka jak wojów Czcibora pod Cedynią. Czy HURRA i do przodu!
Aaa gdzie tam 🙂 Kiedy tylko znalazłem jakiś dostęp do wody to zaraz mój hurraoptymizm zwiał tylnymi drzwiami. Wspomnę tylko, że z moim pływaniem nadal kiepsko, znaczy pół basenu dam radę kraulem, ale na bezdechu, bo nabieranie powietrza przy machaniu rękami to jakaś czarna magia 🙂 No ale basen z krystaliczną wodą i widocznym dnem to jedno, a czarna rzeka z „cholerawieczym” na dnie i prądami to inna bajka. Co prawda znalazłem jakiś drąg i po wejściu do wody próbowałem brnąć kawałek, żeby za chwilę spróbować upłynąć te 8-9 metrów do drugiego brzegu.
Brzegu? Raczej do ściany trzcin, która nie wiadomo jak była szeroka 🙂 Moje super trailowe Brooksy Cascadia – tak świetne w środowisku suchym, tym razem nabrały wody w usta (a raczej w cholewki) i pęczniejąc zamieniły się w skuteczne obciążniki. Za nic nie dało się w takich warunkach płynąć, a nurt ściągałby mnie w dół rzeki czyli poza mapę. W dodatku ani żywej duszy dookoła, więc rura mi zmiękła i się wycofałem tracąc około 15 minut w tym miejscu.
Kiedy wybiegałem z trzcin, spotkałem Bogdana któremu pokazałem miejsce z dostępem rzeki. Jak się później okazało, nie skorzystał z zaproszenia i tez odpuścił przeprawę w tamtym miejscu…
Pobiegłem wzdłuż rzeki wypatrując może jakiegoś zwalonego drzewa czy mini mostku, ale dupa, drugie miejsce które znalazłem było takie prawie prawie, ale bałem się samemu tam przeprawiać. Dopiero na wysokości dużej polany po wycince drzew natrafiłem na niezły układ: od mojej strony kilka zwalonych pni, a z drugiej strony podobnie. W sumie jakieś 3 metry rzeki do pokonania. W tym momencie nadbiegł Bogdan, i w dwójkę daliśmy radę się przeprawić 🙂 Później wspólny bieg około 3 km do Sierczynka i nasze drogi się rozdzieliły. W sumie nawet nie wiem kiedy, bo cały czas biegłem ciut z przodu.
Za Sierczynkiem zbiegłem z szosy w las i zrobiłem sobie mały popas, czyli marsz + zjedzenie banana i wodnistego żelu. Do popicia miałem jedynie już tylko wodę z liści, ale aż tak się nie rozdrabniałem 😉 Tuż przed wejściem na punkt odkryłem, że część mapy zaczyna się rozłazić w folii. Moja wina, bo nie zabezpieczyłem jej zbyt dokładnie podczas harców w rzece. Nauczka na przyszłość 🙂
 
 Kolejny punkt nie był jakoś kłopotliwy, wariant w sumie prosty: ściechą do pola, na krechę do lasu i wejście na punkt. Dobiegam do pola a tam wysokie trawy, średnio zachęcające błota i pokrzywy. Odpuściłem i pobiegłem lasem, co było bez sensu, bo trzeba było się nieco cofnąć do drogi i pobiec szybciej po lepszej nawierzchni. Trudno się mówi. Tuż przed punktem zobaczyłem wybiegającego Marka i Władka biegnących już na jedenastkę. No to spinam poślady i rura do punktu 🙂  
Po zaliczeniu dziesiątki znowu spotykam Bogdana, a po chwili mijam się z Piotrkiem Karolczakiem. Różnice w czasie niewielkie, a widać, że dobrze biegają, wiec przyspieszam, przy okazji goniąc chłopaków z przodu. Przebiegam ciut przecinkę w którą miałem skręcić, chwila zawahania i wracam kilka metrów. Jest! Teraz pociskam już mocniej, bo widzę w oddali przed sobą Marka i Władka 🙂 Tempo 4:30-4:40 i za chwilę ich mam. Biegniemy razem, rozmowy o trasie i po chwili czuję że Marek zostaje z tyłu. Kończy się przecinka, bagna, druty i zostajemy już we dwójkę z Władkiem. Na szosie nieco przyspieszamy, ale mi się biegnie ciężko. Brakuje wody, a spodnie i buty ważą chyba tonę. 45 kilometr, a mimo to utrzymujemy tempo grubo poniżej 5:00/km. Dobiegamy do kawałka lasu w którym powinien być punkt. Widzę sklepik, więc krzyczę do Władka żeby leciał sam, ja muszę kupić wodę 🙂 Sam zakup trwał nie więcej niż minutę, więc już przed punktem doganiam kolegę i po chwili zaliczamy jedenastkę.
Na szosie w kierunku dwunastki odwracam się i widzę za nami jakby biegnący czerwony punkt 🙂 Trochę szkoda by było teraz dać się dogonić, więc przyspieszamy do tempa około 4:20/km. Czuję jednak, że lecę już na pustym baku i świecą mi się wszystkie kontrolki… Mówię do Władka, że jak zacznę odpuszczać to ma lecieć do przodu i nie oglądać się na mnie 🙂 Na szczęście udaje się dobiec razem do mety po małym kluczeniu gdzieś na tyłach sali w której była meta 🙂
 Wyniki nieoficjalne TP50 http://zabel.pl/blog/wp-content/uploads/2011/11/pdf.png

W sumie wyszło mi niecałe 49 km, więc wariantowo zmieściłem się na styk.
Do poprawki: fajny plecak rowerowy Author miał niestety za szerokie paski na ramionach i obcierał mi kark przy biegu, więc na następne dłuższe trasy muszę zaopatrzyć się w coś lepszego. Buty Brooks Cascadia średnio nadają się do brodzenia po bagnach, a mokre ważą za dużo do szybszego biegania, albo mam za słabe girki. Może więcej podbiegów na treningach? 🙂 Telefon do teraz nie odzyskał przytomności po zamoczeniu w rzece.
No i WODA! Dramatycznie dużo wody potrzebowałem na tej trasie, może jakiś kanister w przyczepce? Całe szczęście że biegaliśmy w miarę cywilizowanych lasach, bo te trzy sklepiki które zaliczyłem uratowały mi duszę 🙂

Organizacja super, widać było zaangażowanie u chłopaków z KS Hades 🙂 No i pyszne żarło w pobliskiej restauracji: 4 rodzaje mięcha do wyboru 🙂
Następnym razem jednak postaram się nie zapomnieć stoperów do uszu, bo niestety co chwilę budziły mnie głosy na sali… 🙂

2 Komentarze

  1. Fajna relacja. Pięknie się biegło z Tobą. Gdyby przeprawa odbywała się w odwrotnym kierunku jestem pewny, że pobiegłbyś dookoła. Z doświadczenia mogę podpowiedziec: jeżeli wybór wariantu pomiędzy PK powoduje konsternację to odwróc mapę i zastanów się , który wariant teraz byś wybrał.Tak już jest w orientacji i w większości pomaga !
    pozdrawiam
    Zbyszek

  2. Masz rację Zbyszku 🙂 Rozważałem wariant obiegowy, ale liczyłem, że jakoś się przeprawię i coś zyskam. No ale jak to mówią: „chytry dwa razy traci”. No i straciłem 🙂 Obiegiem byłoby 11 km, więc zajęłoby mi to jakieś 55 minut, max godzinę. A tak to wyszło mi 9,6 km i biegłem to 73 minuty…

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.