MTB Marathon Międzygórze 2010

Moje nastawienie do tego maratonu było dziurawe jak przerdzewiały durszlak. Wiedziałem, że trasa jest prosta technicznie i siłowa, a braki treningu rowerowego pogłębiały tylko przeczucie, że nie mam co liczyć na dobry wynik.

Pogoda zapowiadała się przyzwoicie, nie padało a nawet wychodziło słońce. Nocleg pod Lądkiem Zdrój za 15 zeta miodzio! Chętnym podam adres, ale nie pchać się! Miejsc jest tylko 20 😉

Na trasę wziąłem lustrzankę wiedząc, że trasa będzie mało wymagająca dla mojego amortyzatora i przedniego hamulca,  no i żeby uwiecznić jakieś landszafty na trasie. W sumie dobrze zrobiłem, bo poza pstrykaniem nie byłem w stanie pojechać tak jak powinienem. A przecież w tym sezonie chciałem pojeździć mocniej GIGA.

Nie tym razem.

Tym razem bawiłem się w zagranicznego turystę fotografującego wszystko co się rusza.
Na początku trasy dojechałem do Justyny która coś nie miała mocy w tym dniu i jechaliśmy sobie grzecznie razem. Pogawędki, fotki, podziwianie otaczającej przyrody. Wszystko, tylko nie ściganie 🙂

Pierwsze sygnały nadchodzącego KRYZYSU pojawiły się w 3/4 podjazdu pod Śnieżnik.
Kiedy skończyła się szeroka szutrówka i rozpoczął trochę bardziej nierówny podjazd tuż przed schroniskiem, poczułem że coś jest nie tak z oddechem i jakaś ogólna słabość zaczyna pukać. Pusty żołądek też dawał znaki, że coś by się przydało wrzucić. Uciąłem ten dialog krótkim: „- Później!”

No i pewnie to był zapalnik, bo zaraz za schroniskiem, kiedy zjechałem sobie uroczymi wybojami do zakrętu, za którym był już mniej uroczy PODJAZD łorganizm dał znać, że strzelił MEGA FOCHA.

Tak skutecznie, że za chwilę nie miałem siły jechać szybciej jak 4km/h aż do momentu kiedy musiałem się zatrzymać. Tak, tak… chyba pierwszy raz musiałem się zatrzymać bo nie miałem siły.

Koniec paliwa, awaria prądu, opary wyparowały i byłem PUSTY. Szczęście w nieszczęściu że obok płynął strumyczek i mogłem sobie nalać trochę wody do bidonu. Zimna woda trochę mnie orzeźwiał, ale i tak miałem problem żeby wejść na rower i zacząć się kulać w górę w rozsądnym tempie…

Popstrykałem chwilę przejeżdżających wymieszanych ludzi z trasy mega/giga i po chwili ruszyłem. Jeden z najfajniejszych momentów pojawił się po kilku kilometrach mozolnego wzdrapywania się z powrotem na masyw Śnieżnika.

BUFET

Oaza, raj, przybytek rozkoszy dla pustego żołądka… Ale powoli, nie wszystko na raz. Dawkowałem sobie powoli cukry i inne kaloryczne gadżety, i fotografowałem ludzi. Po chwili zrobiło mi się zimno, więc zacząłem pomagać obsłudze w podawaniu i nalewaniu napojów do bidonów zawodników. Oprócz mnie był tam także Arek z Bydgoszczy który również miał misję podobną do mojej po tym, jak stwierdził że również nie kończy Giga. Po chwili nadjechał chłopak który rozpoznał mnie z Maratonu Jurajskiego z 2008 roku 🙂 Jak miło 🙂 A ja znalazłem go na fotce z Jury:

No i sobie tak sielankuję na bufecie do momentu kiedy nadjechała Miłka. Stwierdziłem, że zabieram się z nią i już do samej mety jechaliśmy razem.

Wyjazd w sumie nie najgorszy, lekcja zaliczona, teraz czekać aż do następnego maratonu w Murowanej, gdzie będzie piach, dużo kilometrów i zdychanie w słońcu pewnie 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.