Poranek. Słońce zagląda wesoło do pokoju. Chyba jeszcze wcześnie, więc robię kawę i wracam do łóżka.
O 10:00 mam start w biegu na Dziewiczą Górę (10,8 km) w Owińskach. Jakoś chwilkę przed 9:00 sprawdzam jeszcze w internecie gdzie dokładnie mam dojechać.
Ku mojemu przerażeniu w regulaminie biegu odnajduję zapisek: „Wydawanie numerów startowych w dniu zawodów do godz. 9:30.”
Dawno tak szybko się nie zbierałem do wyjazdu. Biorę szosówkę i wyjeżdżam z uliczki z nadzieją, że wiatr będzie pomyślny…
Niestety już na Krańcowej mam wiatr w twarz, więc muszę mocniej deptać w pedały. Oprócz kawy i deseru ryżowego nie zjadłem i nie wziąłem nic ze sobą, jedynie po drodze zdążyłem napełnić bidon w maltańskim źródełku…
Do Owińsk mam 20 km.
Już przejeżdżam tory kolejowe, za chwilę po prawej pojawia się znajomy pałacyk przy szosie.
Jest 9:37 i… gdzie do diaska jest ten stadion? Objeżdżam teren pałacyku, widzę odbijającą w górę uliczkę zastawioną samochodami. Uff… to chyba tu 🙂
Miłe panie w biurze zawodów bezradnie rozkładają ręce mówiąc że już nie da rady się zapisać do biegu.
Ale chyba łaskawość dyrektora biegu a może to mój błagalny wzrok i spocona morda biorą na litość obsługę, i po chwili lżejszy o 15 zł przypinam szosówkę do barierki przy namiocie, chwytam resztę wody w bidonie i lecę na start do Annowa.
Po drodze dowiaduję się, że mam 2 km do przebiegnięcia, więc przyspieszam, bo robi się za pięć dziesiąta.
Okazuje się, że trafia mi się podwójny falstart:
1. miejsce startu był po około 500 metrach, więc jak zwykle autochtoni wiedzą „inaczej” 🙂
2. coś nie gra z numerkami startowymi a właściwie to z obsługą informatyczną, i wszyscy czekamy na start.
W słońcu.
Jak Krzyżacy przed bitwą w tysiąc czterysta dziesiątym. Ale dzięki temu mogę odetchnąć i spróbować się skoncentrować.
W ogóle formuła zawodów miała być następująca: startujemy co 20 sekund zaczynając od kategorii słabszych, na „elicie” kończąc. W zamyśle miało to pomóc w ewentualnym korkowaniu się na trasie. W sumie ciekawa sprawa, taki bieg na dochodzenie, ale po około godzinie czekania zdecydowano, że lecimy wszyscy razem 🙂
Na kresce stanęło około 120-130 osób. Podbiegłem tuż przed startem żeby ustawić się na samym przodzie.
Czuję, że jestem słaby. Brak śniadania i pół litra wody to za mało dla mnie po takim sprincie rowerem.
I ruszyliśmy.
Tempo dość mocne. Nie miałem zegarka i w sumie dobrze 🙂 Bo gdybym wtedy wiedział że lecimy poniżej 4:00/km to bym nieco zwolnił 🙂 Pierwsze 2-3 km to szeroka szutrówka miejscami z głębszym piachem, ale na szczęście drzewa dawały trochę cienia. Przed sobą widzę kilka osób które mocniej skoczyły do przodu.
Biegnę w grupce czteroosobowej w pierwszej dziesiątce, trochę zaskoczony że ciągniemy z przodu, ale nie odwracam się nawet wtedy gdy wbiegamy do lasu. Między 4 a 5 kilometrem chwytam wodę którą podaje ktoś na trasie i… tracę oddech od zachłannego popijania. Grupka w której biegnę zaczyna minimalnie ale stopniowo odchodzić do przodu.
Dobiegamy do masywu Dziewiczej i czuję, że nie będzie dobrze. Skracam krok.
Stawka mocno się rozciągnęła i przed sobą widzę już co najwyżej 3-4 osoby. Wbieg na górę, rundka dookoła wieży widokowej i zbieg. Po korzeniach.
Puszczam luźniej nogi chcąc nieco odpocząć i… czubkiem buta zahaczam korzeń… jak w zwolnionym tempie widzę że druga noga leci do przodu i napotyka opór na kolejnym korzeniu. Od tego momentu rozpoczął się Lot Właściwy, prosto w liście zmieszane z suchą czarną ziemią. W tym czasie minął mnie chłopak który zbiegał tuż za mną. Szybko się pozbierałem i rura w dół. Po drodze na szczęście nie czuję żadnych objawów upadku oprócz brudnych rąk i twarzy… musiałem śmiesznie wyglądać 🙂
Przed sobą widzę ciągle faceta który mnie wyprzedził, ale nie mam siły by dobiec do niego i pociągnąć razem.
Za dużo wrażeń, za mało paliwa i zero normalnego treningu.
Do mety biegnę ile mam siły, żeby już mnie nikt nie wyprzedził. Na ostatniej prostej około kilometrowej co jakiś czas odwracam się do tyłu i widzę za sobą grupę pościgową. Zaciskam zęby i dymam ile fabryka dała… czyli niewiele 🙂 Czuję się jak ospały pingwin biegnący ku morzu.
Wpadam na metę sam, więc udało się! 🙂
Zachłannie łykam wodę i dochodzę do siebie. Przy okazji podchodzi Piotr (numer 068) i dziękuje za wspólny bieg do Dziewiczej 🙂 Okazuje się, że faktycznie dawaliśmy razem w tej czteroosobowej grupce która tuż przed podbiegami rozbiła się, i mi odeszła. Znajduję swój porzucony bidon i truchtam na stadion, bo ponoć są tam prysznice. Możliwość umycia się z suchej Dziewiczej ściółki daje sporą dawkę przyjemności a miłe szczypanie na kolanie, łokciu i barku przypomina o korzeniach na trasie 🙂
Na samym stadionie trwa turniej Młodych Piłkarzy, a ja w słoneczku opalam swoje bladą twarz i czekam na ogłoszenie wyników. W międzyczasie poznaję różnych ludzi dla których zapalnikiem do rozpoczęcia rozmowy są moje widoczne otarcia.
W sumie fajnie się tak czasem wypier…lić 🙂
Czas: 46:18
4 w kategorii M 26-35
11 w OPEN
Reszta dnia upływa na:
– zakupie czereśni po 12 zł/kg u uroczej Pani przy przejeździe kolejowym w Koziegłowach
– rundzie powrotnej przez Maltę i tam spotykam znajomego kolarza ze Swarzędza
– wypad na działkę do rodziców i później na Rataje
Aha, i mały incydent na ścieżce rowerowej przy os. Tysiąclecia:
z pomiędzy zaparkowanych samochodów wybiegł mały chłopczyk tuż przed moje koło. Na całe szczęście udało mi się odrzucić koło na lewą stronę, bo ten dzień mógłby być spieprzony dla małego, jego rodziców i mnie… niestety ktoś dał ciała i nie upilnował 4-5 latka…
w sumie wyszły 74 kilosy rowerem i prawie 12 kilosów biegiem
Udany dzień 🙂
Najnowsze komentarze