Pierwsze góry za mną.
W tym roku wiele rzeczy zaczynam na nowo. Próbowałem sobie przypomnieć, czy wcześniej dane mi było przejechać górski maraton na długiej trasie. Były tylko dwa, oba w Szklarskiej z okazji Festiwalu Rowerowego. Pierwszy, w 1998 przejechana połowa dystansu, a drugi w 2005.
…
W Karpaczu musiałem zmierzyć się nie tyle z trasą, ile ze świadomością, że czeka mnie totalnie inny wysiłek niż w Dolsku. I fakt, że przez ostatnie dwa tygodnie byłem dwa razy na pseudo treningu wcale mi w tych rozmyślaniach nie pomagał.
W piątek zażyczyłem sobie pogodę na sobotę: w nocy niech trochę pokropi deszcz, a od rana nie za ciepło, chmurzaście z przejaśnieniami. I udało się 🙂
Do sektora zameldowałem się na 3 minuty przed startem. Po chwili zdjęto taśmy dzielące strefy i zrobiło się ciasno.
Start.
Od tego momentu zaczyna się długi i bezpłciowy – niczym radziecka ekranizacja Solarisa – podjazd asfaltem w kierunku Karpacza Górnego. No dobra, były dwie ciekawostki: wielki hotel-moloch który był w trakcie budowy w zeszłym roku, a w tym również świecił wykopkami.
Druga sprawa to Pyrosławus, który nagle pojawił się na horyzoncie, i przyciągał niczym latarnia morska na Przylądku Dobrej Nadziei. Po krótkiej walce z oddechem dotarłem do niego i jakiś czas jechaliśmy razem.
foto: sjesdif
Do momentu, kiedy zaczął się teren.
Jakaś luźna gałązka postanowiła pobrykać i upatrzyła sobie moją kasetę i tylną przerzutkę. Chwila postoju, wyplątywanie drewna i jazda dalej.
Ruszam niczym na autostradzie: włączony migacz, oglądam się do tyłu i włączyłem się do ruchu.
Zjazdy, podjazdy, na razie spokojnie, bez nerwów i zadyszki. Nie chciałem szarżować, tylko sprawdzić, jak to jest na giga w górach.
Kaseta 11-28 dawała radę nawet na najbardziej wymagających podjazdach. Przerzutka przednia już mniej, bo czasem nie chciała zrzucać na dwudziestkę dwójkę. Ale opanowałem do perfekcji system nożnego przesuwania łańcucha w płaszczyźnie półpionowej 🙂
Zaliczam po kolei wszystkie bufety. Ale to za mało.
Trzydziesty któryś kilometr, kończą mi się płyny. I te przyczepione do ramy Felcika, i te które powinny chlupotać nieco wyżej.
Uzupełniam na kolejnych oazach. W jednym momencie zatrzymuję się i czerpię wodę do bidonu prosto ze strumyka. Smakuje lepiej niż poznańska kranówa 🙂
Trasa podoba mi się pod kątem technicznych zjazdów, szczególnie fragment z muldami jak na pumptracku. Szkoda tylko, że jadący przede mną nie podziela tej radości i blokuje drogę, przez co nie mogę się rozpędzić jak należy. Ale jeszcze tam kiedyś wrócę popompować te garby 🙂
Dla nieznających tematu, to sa pumptracki:
Wesoło ćwierkają ptaszki a hamulce wtórują im na technicznych zjazdach. W tych pięknych okolicznościach przyrody dojeżdżam do okolic Szklarskiej Poręby. Tam niezapomniany singiel góra-dół, balans ciałem, kamienie, korzenie, w dole strumień – esencja tej okolicy. I po chwili kryzys. Zaczyna brakować energii.
Zwalniam, jadę spokojnie, kręcę się w okolicach dwójki kolarzy: jeden w koszulce Fujifilm, a drugi-bardziej rozmowny-okazuje się być mieszkańcem Głuszycy. Razem śmigamy ile się da, ale i tak po drodze mijają nas inni gigowcy.
Czuję że nie jest za dobrze, ale zostawiam sobie rezerwy.
To próba.
Nie mogę, nie chcę iść w trupa.
Myślę o wielkim kebabie na Alexanderplatz w Berlinie. No dobra, niech będzie chociaż zapiekanka z dworca w Kutnie.
Kolejne bufety, kolejne postoje. W żołądku, niczym w słowach piosenki zespołu „Piersi”, robi mi się San Francisco od tych kolorowych ajzotoników.
foto: hobas.team
Podjazd na 'Chomontówkę’ pojawia się później, niż na to wskazywał mój licznik: 70,81 km.
Czyżbym musiał go skalibrować, czy też łorganizator sobie trochę zażartował z dystansami, skoro od szczytu podjazdu jest jeszcze 10km?
Kilkaset metrów podjazdu i mijam dziewczyny z Mega. Pozdrawiam wszystkie po kolei.
Wszystkie umalowane, róż na policzkach, kwiat polskiego kolarstwa górskiego. A za nimi obstawa, ciężkie i sapiące parowozy. Dbają o bezpieczeństwo naszych Pań.
Jadę dalej. Szczyt. Rozpoznaję wiele miejsc z zeszłego roku, kiedy miałem nieco więcej czasu na pstrykanie fotek. Ale teraz żałuję, że nie mam aparatu dyndającego na szyi. Taaaaakie widoki w trójwymiarze, zupełnie jakbym był w górach…
Foto: ja 2009
Trochę fototapety i mozna zjeżdżać. SID woła litości. Czy pisałem wcześniej, że skończyło mu się tłumienie? Chyba nie… Niestety czeka go serwis przed następnym maratonem. Biedaczek…
I kolejne kamienie, i znowu wypinanie tyłka za siodełko, i drętwiejące palce na kierownicy. Ale już widać domki z czerwonymi dachami. Już pojawia się asfalt i gawiedź kierująca w stronę mety.
I długa prosta po trawie a ręce same klaszczą zachęcając kibiców do tego samego.
I makaron, i pizza, i kulki ziemniaczane z sosem czosnkowym.
I północ przywitała się ze mną w domu.
Teraz tylko pozostaje nie zapomnieć, że trzeba trochę na rower wsiąść. Bo przepracowana zima sama nie pojedzie.
foto: OSOZ RACING TEAM
Najnowsze komentarze