MTB Marathon Karpacz 2010

Pierwsze góry za mną.
W tym roku wiele rzeczy zaczynam na nowo.  Próbowałem sobie przypomnieć, czy wcześniej dane mi było przejechać górski maraton na długiej trasie.  Były tylko dwa, oba w Szklarskiej z okazji Festiwalu Rowerowego.  Pierwszy, w 1998 przejechana połowa dystansu, a drugi w 2005.

W Karpaczu musiałem zmierzyć się nie tyle z trasą,  ile ze świadomością, że czeka mnie totalnie inny wysiłek niż w Dolsku.  I fakt,  że przez ostatnie dwa tygodnie byłem dwa razy na pseudo treningu wcale mi w tych rozmyślaniach nie pomagał.

W piątek zażyczyłem sobie pogodę na sobotę: w nocy niech trochę pokropi deszcz,  a od rana nie za ciepło,  chmurzaście z przejaśnieniami.  I udało się 🙂
Do sektora zameldowałem się na 3 minuty przed startem.  Po chwili zdjęto taśmy dzielące strefy i zrobiło się ciasno.

Start.
Od tego momentu zaczyna się długi i bezpłciowy – niczym radziecka ekranizacja Solarisa – podjazd asfaltem w kierunku Karpacza Górnego.  No dobra, były dwie ciekawostki: wielki hotel-moloch który był w trakcie budowy w zeszłym roku, a w tym również świecił wykopkami.
Druga sprawa to Pyrosławus, który nagle pojawił się na horyzoncie, i przyciągał niczym latarnia morska na Przylądku Dobrej Nadziei.  Po krótkiej walce z oddechem dotarłem do niego  i jakiś czas jechaliśmy razem.

foto:  sjesdif

Do momentu, kiedy zaczął się teren.
Jakaś luźna gałązka postanowiła pobrykać i upatrzyła sobie moją kasetę i tylną przerzutkę.  Chwila postoju,  wyplątywanie drewna i jazda dalej.
Ruszam niczym na autostradzie: włączony migacz, oglądam się do tyłu i włączyłem się do ruchu.
Zjazdy,  podjazdy,  na razie spokojnie,  bez nerwów i zadyszki.  Nie chciałem szarżować, tylko sprawdzić,  jak to jest na giga w górach.
Kaseta 11-28 dawała radę nawet na najbardziej wymagających podjazdach.  Przerzutka przednia już mniej,  bo czasem nie chciała zrzucać na dwudziestkę dwójkę.  Ale opanowałem do perfekcji system nożnego przesuwania łańcucha w płaszczyźnie półpionowej 🙂
Zaliczam po kolei wszystkie bufety.  Ale to za mało.
Trzydziesty któryś kilometr, kończą mi się płyny. I te przyczepione do ramy Felcika,  i te które powinny chlupotać nieco wyżej.
Uzupełniam na kolejnych oazach.  W jednym momencie zatrzymuję się i czerpię wodę do bidonu prosto ze strumyka. Smakuje lepiej niż poznańska kranówa 🙂

Trasa podoba mi się pod kątem technicznych zjazdów, szczególnie fragment z muldami jak na pumptracku.  Szkoda tylko,  że jadący przede mną nie podziela tej radości i blokuje drogę,  przez co nie mogę się rozpędzić jak należy. Ale jeszcze tam kiedyś wrócę popompować te garby  🙂
Dla nieznających tematu, to sa pumptracki:

Wesoło ćwierkają ptaszki a hamulce wtórują im na technicznych zjazdach.  W tych pięknych okolicznościach przyrody dojeżdżam do okolic Szklarskiej Poręby.  Tam niezapomniany singiel góra-dół,  balans ciałem,  kamienie,  korzenie,  w dole strumień – esencja tej okolicy.  I po chwili kryzys. Zaczyna brakować energii.

Zwalniam, jadę spokojnie, kręcę się w okolicach dwójki kolarzy: jeden w koszulce Fujifilm,  a drugi-bardziej rozmowny-okazuje się być mieszkańcem Głuszycy.  Razem śmigamy ile się da,  ale i tak po drodze mijają nas inni gigowcy.
Czuję że nie jest za dobrze, ale zostawiam sobie rezerwy.
To próba.
Nie mogę, nie chcę iść w trupa.
Myślę o wielkim kebabie na Alexanderplatz w Berlinie.  No dobra,  niech będzie chociaż zapiekanka z dworca w Kutnie.
Kolejne bufety, kolejne postoje. W żołądku, niczym w słowach piosenki zespołu „Piersi”, robi mi się San Francisco od tych kolorowych ajzotoników.

foto: hobas.team

Podjazd na 'Chomontówkę’ pojawia się później, niż na to wskazywał mój licznik: 70,81 km.
Czyżbym musiał go skalibrować, czy też łorganizator sobie trochę zażartował z dystansami, skoro od szczytu podjazdu jest jeszcze 10km?

Kilkaset metrów podjazdu i mijam dziewczyny z Mega. Pozdrawiam wszystkie po kolei.
Wszystkie umalowane,  róż na policzkach,  kwiat polskiego kolarstwa górskiego. A za nimi obstawa,  ciężkie i sapiące parowozy.  Dbają o bezpieczeństwo naszych Pań.

Jadę dalej. Szczyt. Rozpoznaję wiele miejsc z zeszłego roku, kiedy miałem nieco więcej czasu na pstrykanie fotek.  Ale teraz żałuję, że nie mam aparatu dyndającego na szyi.  Taaaaakie widoki w trójwymiarze, zupełnie jakbym był w górach…

Foto: ja 2009

Trochę fototapety i mozna zjeżdżać. SID woła litości. Czy pisałem wcześniej, że skończyło mu się tłumienie? Chyba nie… Niestety czeka go serwis przed następnym maratonem. Biedaczek…

I kolejne kamienie,  i znowu wypinanie tyłka za siodełko,  i drętwiejące palce na kierownicy. Ale już widać domki z czerwonymi dachami. Już pojawia się asfalt i gawiedź kierująca w stronę mety.
I długa prosta po trawie a ręce same klaszczą zachęcając kibiców do tego samego.
I makaron,  i pizza, i kulki ziemniaczane z sosem czosnkowym.
I północ przywitała się ze mną w domu.

Teraz tylko pozostaje nie zapomnieć, że trzeba trochę na rower wsiąść.  Bo przepracowana zima sama nie pojedzie.


foto: OSOZ RACING TEAM

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.