V Leszczyński Maraton Szosowy

Dawno tak wcześnie nie musiałem wstawać 🙂 Alarm ustawiony na 5:10 bezlitośnie uciął sen w którym byłem piękny, młody i bogaty…na szczęście to były tylko koszmary.

W pokoju było bardzo jasno, a to oznaczało że nie ma chmur na niebie. I faktycznie, kiedy zszedłem do garażu, omal nie zdepnąłem ślimaka który też stęsknił się za słońcem i wylazł ze swojego domku.

Do Leszna wybrałem się z Bartkiem, i jego rodzicami. To przemiła i sympatyczna rodzinka z korzeniami kolarskimi. Wesoły samochód  bardzo szybko dojechał na leszczyńskie lotnisko.
Szybko na zapisy, odbiór numerka, przełknięcie kwaśnej miny Pana Rejestratora i można się zrelaksować, bo do startu ponad dwie godziny.

Po chwili przyjeżdża Aska z Maksem z Bieniasz Team i robi się jeszcze weselej 🙂 Bartas sprawdza czy nowy rower Maksa jest lżejszy niż dętki od traktora, ale nie jesteśmy zgodni co do werdyktu, że trzeba by było jednak zważyć rower razem z właścicielem.
Mój rower stoi cierpliwie oparty o budkę z gyrosem i czeka na swój moment.

Zapinam numerek, kilka ćwiczeń rozciągających, sprawdzam kliszę w aparacie i robimy sobie wspólną fotencję z szybowcami w tle.

Tuż przed startem dowiadujemy się, że Bartek jedzie w przedostatniej grupie, a minutę po nim jego tata i ja 🙂 A miało być tak, że to ja będę uciekał przed Corratec’ami.
No ale życie pisze różne scenariusze, i na starcie ustalamy z Jarkiem, że od razu ciśniemy ile fabryka dała, żeby dojść „młodego”.

Tak też się stało, i po kilku kilometrach doganiamy Bartasa. Swoją drogą dość mocno cisnął sam, bo grupę miał bardzo słabą a trochę zajęło zanim odrobiliśmy minutę straty do niego 🙂

Po chwili dochodzimy jeszcze jakiegoś młodziaka, i przez następne kilkanaście kilometrów dajemy w czwórkę dość mocne zmiany. Jakoś tak się składa, że dość krótko odpoczywam i dużo ciągnę z przodu. Niestety dyndający aparat nie pozwala na jazdę w dolnym chwycie, więc rozbijam wiatr niczym Żuk na autostradzie.

Jest piękna pogoda, lekki wiaterek z różnych stron, przyjaźnie nastawieni autochtoni w mijanych wioskach i mniej przyjacielscy kierowcy którzy próbują sobie poczyścić lusterka boczne o nasze spodenki.

Na jednym ze skrzyżowań, kiedy ciągnąłem grupę, kątem oka zauważyłem zbliżający się z prawej strony ciemną chmarę kolarzy. To wyjeżdżała na naszą drogę duża grupa z dystansu Mega. Nie będę ukrywał że się ucieszyłem, bo przynajmniej w kupie siła i sobie trochę odpocznę.  Grupa podłącza się pod nas i po kilku chwilach schodzę z prowadzenia. Niestety tempo trochę spada do około 33-34 km/h, ale w sumie to dobrze, bo mogę porobić trochę zdjęć. Po jakimś czasie wyraźnie daje się odczuć, że tylko kilka osób ma ochotę ciągnąć ekipę, więc wyskakuję do przodu i znowu daję mocne zmiany. Pomaga mi w tym Bartek, jego ojciec Jarek, i jeszcze ze 3-4 osoby.

Tak sobie kręcimy, a mnie dość szybko kończy się picie, więc zaczynam myśleć o bufecie pełnym zimnej oranżady z lodem i do tego sałatka z krojonymi bananami, kiwi, winogronami i truskawkami.

Nic z tego, kiedy dojeżdżamy do punktu pomiaru czasu wcale nie wygląda na to, że będziemy stawać, bo kilka osób nawet nie zwolniło na bufecie.  Prędko chwyciłem małą butelczynę wody (gazowanej sic!) i banana i rura do przodu gonić uciekinierów. Trochę zabawnie wyszło z tym bufetem, bo nie dość, że osoba która podawała mi picie nie chciała puścić tego z ręki, to jeszcze kiedy odjeżdżałem usłyszałem za plecami „komu drożdzówki?”.

Do diaska! Miałem ochotę na świeżą drożdżówkę, ale odjeżdżająca grupka nie pozwalała mi się cofnąć.
Kit z tym, drożdżówkową stratę powetowałem sobie na mecie :))

I znowu peleton i znów wyskakiwałem do przodu na zmiany.

foto: mama Bartka

Zdjęcia, mijani ludzie, podjazdy i szybkie proste. Tak zeszło do ostatnich kilometrów, kiedy już czułem że zbliżamy się do mety i przycisnąłem mocniej.
Grupa już pod koniec rwała się coraz mocniej, ale udało mi się zostać w czubie i pod koniec przydusiłem doganiając kolejne osoby.
Niestety nie mogłem jechać maksymalnie pochylony bo aparat obijał się o kierownicę kiedy stawałem na pedały w dolnym chwycie.
Ale na metę wpadłem przed ekipą i po ostrym hamowaniu (zdjęcia pstrykałem do końca) odebrałem medal, poczekałem na Jarka i Bartka i polazłem do biura zawodów w poszukiwaniu wody.

W środku dwie kolejki. Jak mucholep przykleiłem się do tej krótszej, i okazało się że mogę już odbierać dyplom i gadżet w postaci fajnych okolicznościowych skarpetek z tej imprezy 🙂

Odbieram dyplom, na nim mój czas: 2:50. Chwila, coś tu się nie zgadza. Pytam czy to na pewno dobry czas, ale „tak jest w komputerze”

Wracam do roweru, a tam licznik pokazuje zupełnie inny czas. Później okazało się, że błędnie wklepano do komputera godzinę mojego startu 🙂

Podsumowując: bardzo fajna impreza, świetna pogoda, sympatyczni ludzie na trasie i kolejna nauka jazdy na rowerze 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.