Piątkowe popołudnie, powrót z pracy.
W końcu luz po całym tygodniu, więc można zaliczyć relaks. Włączam komputer a w poczcie czeka na mnie email: Wolne Jechanki w Toruniu!
Rower… chyba nie w pełni sprawny?
Nic to, trzeba jechać i obaczyć co tam się w Piernikowie pozmieniało. I nieważne, że dzień później mam juz opłacony maraton biegowy w Poznaniu 🙂
Rano pobudka, pakowanie sprzętu i w drogę. Na szczęście to tylko 150 kaemów.
A na miejscu miłe zaskoczenie 🙂
Tor po przebudowie jakby szerszy, z ogromnym startem i wyglądający bardzo przyjemnie do luźnych jazdek 4x.
No ale zgłoszenia już zamknięte, tabelki rozpisane.
Jest „za pięć dwunasta”.
Na szczęście Organizator jeszcze mnie chyba pamiętał, bo udało się wcisnąć gdzieś do czwórek w 4x. Dzięki Paweł! 🙂
I nie byłoby problemu gdyby nie to, że myślałem, że rower mam bardziej skompletowany niż myślałem… tzn myślałem że myślałem o tym wcześniej, ale jednak nie, nie myślałem 🙂
Wszystko na ostatnią chwilę, no ale u mnie to żadna nowość przecież 🙂
Spiker już wyczytuje czwórki a ja jeszcze nie przebrany i bez sprawnych hamulców.
Już pierwsza czwórka wystartowała a ja składam przedni zacisk hampla. Wyczytują moje nazwicho, a jeszcze nie mam powietrza w kole.
Lecę na start. Nieważne, że mogę hamować tylko przodem albo nogami 🙂
Start.
Wszyscy sobie pojechali… a ja kulam się spokojnie w dół czując w nozdrzach eksplozję jesieni.
Jest świetnie.
Tor trochę inny, ale rozpoznaję znajome przeszkody gdzieś w połowie traski. To tu szlifowałem pierwsze zakręty w fourcrossie. Odżywają wspomnienia.
Przeżyłem pierwszą rundę eliminacyjną. Pierwszą z trzech 🙂
Teraz tylko szybko wrócić do samochodu, po drodze co kawałek witając się ze znajomymi Piernikami i innymi przybyszami 🙂 Przy okazji pozdrawiam wszystkich, miło było Was spotkać:)
Za parę chwil następny wyścig. Dobra, to czas założyć drugi hamulec.
Zonk
Nie ma w nim klocków…
Trzeba przerzucić okładziny do tylnego. I znów odżywają wspomnienia, jak to jeździło się z tylko jedną klamką na kierze.
A na torze kolejne starty a kolorowa, szkolna hałastra co rusz podnosi wrzask.
Okazuje się, że mam chwilę, bo teraz chyba puszczą eliminacje na trasie frirajdowej.
Dobra, spokojnie.
Nie, nie spokojnie, bo linka się rozszczepiła!
Na szczęście mam nową z pancerzem. Wymiana. Wkładam klocki.
Siedzą.
(Teraz jakiś narrator powinien powiedzieć w tle, że nie wkręcam śruby zabezpieczające klocki przed wypadnięciem.)
Jeszcze tylko dopompuję koła, bo jakoś tak miękko się jechało. A może to ta gleba? Jesień, słońce, trochę zimno ale nie czuję chłodu.
Dobra, chyba wszystko działa.
Trzask!
Zamykam klapę bagażnika.
I widzę je. Błyszczą tam, jakby puszczały do mnie oczko.
Kluczyki…
Pierwszy raz w życiu zatrzaskuję kluczyki w samochodzie.
W Seicento, na całe szczęście.
Spiker zbliża się do mojego numeru startowego. Zaraz muszę iść. Sprawdzam klamkę, hamulec działa.
Jeszcze tylko próba na torze, dwie hopki.
No i musiałem użyć nóg żeby wyhamować przed taśmą. Pamiętacie śrubkę? Klocki wyskoczyły z hamulca niczym szczury z tonącego okrętu.
Rezygnuję z pierwszego przejazdu FR. Szukam klocków na torze.
Jest jeden. Drugi kilka metrów obok. W międzyczasie wszyscy już dookoła dowiadują się o zatrzaśniętym kluczyku. Są różne wersje i kalkulacje: jakiś miejscowy otwieracz samochodów za pięć dyszek. Albo wybicie szyby – nowa z montażem w Poznaniu to 8 dych. I darmowa klima w drodze do domu.
Albo jakieś numery z drucikami. Albo wyjęcie szyby. Taaak, wyjęcie szyby to jest to! Ale zostawiam tę zabawę na koniec.
Teraz trzeba zrobić rower. Znajduję jakiś substytut zamiast śruby do zacisku i sprawdzam hamulec na garbach. Siedzą na miejscu i hamują nawet nawet. Startuję, i znów jadę spokojnie, byle sobie nie zrobić krzywdy, bo jutro maraton. Maraton na który jestem tak samo przygotowany jak na te Jechanki w Toruniu. Znaczy się mam buty i strój, ale w nogach zero kilometrów przez ostatnie kilka miesięcy. Ale tym będę martwił się jutro.
I żeby mieć przyjemność z jazdy. I ta jesień dookoła, i gawiedź, i znajome zakręty.
No właśnie, zakręty. Na jednym zabieram się do wyprzedzania, ale za wcześnie.
Nie wyrabiam i puszcza przednie koło.
Jest fajnie, jest miękko.
Na mecie już czeka na mnie reszta z naszej czwórki. Nie wychodzę z fazy eliminacyjnej, ale to nie jest ważne.
Teraz trasa FR, której nawet nie zdążyłem obejrzeć a co dopiero objechać. Szybko zbiegam kawałek i widzę trochę kamieni i korzeni na singletracku.
Już wyczytują. Lecę na górkę i puszczam hamulec, ten jeden. Rozpędzam się i śmigam w dół. To znaczy wydaje mi się, że śmigam, bo nie zapierdykam jak Ben Dżonson tylko trochę wolniej. Ale wystarczy żeby nie być ostatni 🙂
Przeżyłem, to się liczy. Bez kraksy, złamanych członków i innych nieszczęść.
Tylko jeszcze ten cholerny kluczyk w aucie. No i wiwaty i nagrody dla tych najszybszych, teletombola, uśmiechy i zadowolenie wszystkich. I dwa śrubokręty od Pawła i młotek gumowy.
I wyjęta szyba, można jechać. A czy dało się ją włożyć z powrotem? No pewnie, bo to Seicento przecież 😉
Z podziękowaniami za fajną imprezę dla Pierników 🙂
Najnowsze komentarze